Menu / szukaj

Albania 2014 – zaczarowana księżniczka

Albania piękna, lecz mało znana. Ten położony w południowej Europie kraj niestety nadal jest niedoceniany przez polskich turytów a a przecież pod względem atrakcyjności w niczym nie ustępuje np. tak bardzo popularnej Chorwacji. Pamiętam moją pierwszą wyprawę do Albanii kiedy zrozumiałam jak mało wiemy w Polsce o tym kraju. Kiedy poprosiłam w firmie o trzy tygodnie urlopu i powiedziałam dokąd jadę, że będziemy nocować „na dziko” w namiotach, padło pytanie, które mnie zaskoczyło:

Czy bierzecie broń? Bo wiesz tam podobno w górach siedzą partyzanci.

Albanię warto odwiedzić z wielu powodów. Wspaniałe monumentalne góry oferujące niezapomniane widoki, dzikie plaże i ciepłe czyste morze a dla osób zainteresowanych historią wiele pięknych zabytków. Kraj bunkrów, gajów oliwnych i dojrzałych w słońcu fig. Kraj kontrastów gdzie nowoczesny rozwój przeplata się z widocznymi pozostałościami poprzedniego reżimu. Pyszne tanie jedzenie i wspaniali uczynni mieszkańcy.

albania_2014_57

Dojazd do granicy Albanii zajmuje z reguły około 3 dni ale bynajmniej nie jest to typowy przejazd w celu dotarcia na miejsce. Po drodze uczestnicy wyprawy mieli okazję pospacerować po pięknym mieście jakim bez wątpienia jest Sarajewo. Stare miasto z jego uliczkami, restauracyjkami i meczetami zasługuje na poświęcenie chwili czasu i stanowi świetny wstęp do zapoznania z bałkańskimi klimatami. Miasto jest ciekawe też z innego, niestety smutnego powodu. Nadal na wielu domach znaleźć można wiele pamiątek konfliktu bałkańskiego w postaci śladów po pociskach i seriach karabinowych a także pomników, z których chyba największe wrażenie robią metalowe walce z wypisanymi nazwiskami najmłodszych ofiar tej wojny. Po wizycie w Sarajewie pora wyruszyć w dalszą drogę ale aby dotrzeć do Albanii trzeba przejechać przez górzyste rejony Czarnogóry. Zaczęliśmy od noclegu na kempingu Grab, gdzie dobrze znają off roadowych podróżników z Polski. Ciekawostką jest, że jeszcze niedawno nocując tam można było zupełnie przypadkiem wjechać do Czarnogóry nielegalnie. Wjazd na teren znajduje się pomiędzy jednym a drugim przejściem granicznym i wyjeżdżając z drugiej strony Grabu wjeżdżało się bezpośrednio na drogę prowadzącą w Durmitor z pominięciem Czarnogórskiej granicy. Chociaż zajęło im to kilka lat, celnicy w końcu zorientowali się o co chodzi i obecnie znaki nakazują przejechanie przez posterunek, dopiero potem można zawrócić na kemping. Grab jest świetnym miejscem startowym do podróży w góry. I właśnie tutaj rozpoczęliśmy już na dobre naszą wyprawę.

albania_2014_52

Po uzupełnieniu zapasów w miejscowości Zablijak, w ramach rozgrzewki postanowiliśmy przeprawić się przez rozległe połoniny Durmitorskiego Parku Narodowego gdzie zaplanowaliśmy także nocleg. Oczywiście pojechaliśmy na skróty nieistniejącą już drogą, którą znaleźliśmy na starych mapach wojskowych a której ślady można tylko w paru miejscach wypatrzeć pośród traw i kamieni. Na tym odcinku trasu podróżnicy mieli okazję przetestować zawieszenia, osłony i pobawić się trochę wyciągarką. Na drugi dzień szczęśliwie dotarliśmy do widocznej już wyraźnie drogi i ruszyliśmy prosto na granicę z Albanią. A w pierwszej wiosce za granicą co widzimy? Oczywiście prawie na każdym podwórku wystaje z ziemi nieduża okrągła kopułka, swoisty odpowiednik programu „Rodzina na swoim” jaki zafundował Albańczykom dyktator Enver Hodża czyli bunkier. Ponieważ od kilku dni towarzyszyła nam deszczowa aura a nocne temperatury zmuszały nas do zabierania do namiotów wszelkich posiadanych koców i śpiworów wszyscy byli już bardzo spragnieni widoku morza i słońca. Ale żeby tam dotrzeć musieliśmy pokonać jeszcze najtrudniejszy chyba odcinek jakim niewątpliwie są przeklęte góry Prokletije, których nazwa zaczerpnięta z języka serbskiego oznacza po prostu Góry Przeklęte. O słuszności tej nazwy gór położonych w tak zwanych Alpach Albańskich mógł się przekonać każdy kto kiedykolwiek tamtędy przejeżdżał. I to zarówno współcześni podróżnicy jak i ich poprzednicy sprzed wieków. Już sam widok skalistych niedostępnych szczytów i głębokich przepaści budzi grozę. Drogi tutaj są okresowo zamykane w czasie zimy a na szczytach i stokach nawet w lecie zalegają czapy śniegu. Nawet w lecie przejechać tędy nie jest łatwo.

albania_2014_61

Chcąc zapoznać naszych podróżników z albańską gościnnością i dać im możliwość poznania prawdziwych tutejszych górali udaliśmy się do położonego poniżej drogi nad rzeką gospodarstwa, gdzie spędziliśmy noc kilka lat temu zupełnie przez przypadek. Byliśmy bardzo ciekawi czy gospodarz nas pozna i pozwoli tak jak wtedy zanocować w swoim sadzie. Chociaż nawiasem mówiąc sad to dużo powiedziane. Tutaj też każdy kawałek ziemi jest na wagę złota i dlatego na małym kawałku płaskiej przestrzeni przycupnęły dosłownie trzy domki a sad stanowi kawałek trawnika z zaledwie kilkoma drzewami. Zjechaliśmy na dół i delegacja udała się do górala. Po kilku minutach rozmowy za pomocą rąk, nieartykułowanych dźwięków oraz wszystko znaczących westchnień i przewracania oczami zostaliśmy przyjęci w gościnę. Samochody ledwo zmieściły się na wydartym naturze skrawku ziemi. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze rozstawić namiotów a już gospodarz przyniósł butelkę rakiji, będzie czym się ogrzać w chłodną górską noc. Okazało się, że pamięta swoich nietypowych gości sprzed kilku lat. Przedstawił nam swoją nową żonę i faktycznie przypomnieliśmy sobie, że wcześniej był wdowcem i sam prowadził całe gospodarstwo i opiekował się małym synem. Teraz to już młody mężczyzna i pomimo iż mieszkają w skromnym domu, jak każdy szanujący się nastolatek posiada Iphona. Jest też internet i mogliśmy porozmazywać przez tłumacza. Wyszyły z tego śmieszne rzeczy ponieważ google translator nie bardzo radzi sobie z tłumaczeniem na albański i odwrotnie. Mieliśmy okazję zobaczyć jak wygląda typowy dom w tym regionie. W górach mieszkają gegowie czyli albańscy górale, którzy są typowymi katolikami mocno przywiązanymi do tradycji. Widać to po sposobie urządzenia domu a szczególnie wiszących na ścianach makatkach z motywami religijnymi i obowiązkowym godłem Albanii. Gospodyni przyniosła nam własnoręcznie robiony ser, był naprawdę pyszny. Rano dostaliśmy jeszcze gorący placek z kuskusu i kaszy kukurydzianej oraz wielką butlę świeżego mleka. W Albanii gość w domu jest ważniejszy nawet niż reszta rodziny i to widać. W ramach podziękowania zostawiliśmy gospodyni kilka polskich smakołyków. Była wyraźnie wzruszona. A kiedy po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia zbieraliśmy się do odjazdu żegnała nas ze łzami w oczach. Nasi podróżnicy byli poruszeni tym spotkaniem i nawet kilka dni później na kolejnych biwakach wspominali tą gościnną rodzinę. Nie spodziewali się chyba spotkać takich ludzi, Albania została odczarowana.

albania_2014_75

Naszym celem było dotarcie do Parku Narodowego Theth oraz położonej w jego sercu trudno dostępnej miejscowości o tej samej nazwie. Jedyna droga dojazdowa z tej strony prowadzi przez wieś Boge. Od granicy można tam dojechać asfaltem kilkadziesiąt kilometrów a następnie przejechać drugie tyle inną drogą tylko, że w przeciwnym kierunku. No chyba nie po to tutaj przyjechaliśmy, żeby jeździć w kółko. Postanowiliśmy więc drogę skrócić. Odbiliśmy więc z nudnego asfaltu troszkę lewo i troszkę pod górę a potem coraz bardziej pod górę i jeszcze bardziej po górę i znaleźliśmy się w „terenie zabudowanym”. Rozłożone w tym miejscu gór wsie stanowią fascynujący przykład siły woli przetrwania ich mieszkańców. Osobówki raczej tutaj nie docierają, urwanie zawieszenia gwarantowane po przejechaniu kilku metrów więc podstawowym środkiem transportu są własne nogi względnie nogi posiadanego osiołka. Wąska na jeden samochód, bardzo kamienista droga wiedzie pomiędzy przylegającymi do siebie gospodarstwami. Każdy kawałek gdzie można wypasać stadko, posadzić drzewko lub trochę warzyw został skrupulatnie ogrodzony kamiennym murkiem i ostrymi krzewami zapobiegającymi przeskakiwaniu przez nie kóz lub owiec sąsiada. A i tak wszystko ogólnie wygląda jak skalisty nierówny teren, na którym gdzieniegdzie pomiędzy skałami zielenią się niewielkie spłachetki trawy i drzewka. Czasem trudno odróżnić gdzie kończy się skała a zaczyna postawione ludzką ręka ogrodzenie. Po dotarciu za Boge zaczęliśmy nasze pierwsze kilometry po pólkach skalnych. Ale tutaj niespodzianka. Stwierdzamy, że w Albanii buduje się drogi z godnym podziwu zapałem, część pokrywa świeżutki asfalt a dalej maszyny pracują pełną parą przygotowując podłoże. Materiału jest tutaj dostatek, po prostu koparka podjeżdża do skalnej ścian i kruszy kamienie a następnie zrzuca na dół. Trafiliśmy właśnie na taki moment i musieliśmy chwilę zaczekać.

albania_2014_71

Ale mistrz koparki uporał się z tym zaledwie w kilka minut. To był naprawdę imponujący pokaz. Zaczęliśmy przedzierać się przez Góry Przeklęte zbliżając się do miejsca zaplanowanego na nocleg. Droga okazała się trudna i wymagająca a o rozwinięciu większych prędkości nie było co marzyć. Wraz z granicą parku i wjazdem na jego teren skończyła się asfaltowa droga równo jak nożem uciął. Ale widoki po drodze mieliśmy wspaniałe. Samochody wspinały się coraz wyżej i jednocześnie coraz wolniej po wykutej w skale półce. Krajobraz robił się coraz bardziej majestatyczny. O ile przejazd przez Durmitor zachwycał oczy wiosenną zielenią to Prekletije porażają swoją surowością. Następny nocleg także był dosyć ciekawy ponieważ mieliśmy okazją spędzić noc na typowym tutaj kempingu. Co prawda patrząc z perspektywy kilku lat, które minęły odkąd ostatnio tu byliśmy trochę się zmieniło np. zamiast kawałka gumowej rury zamontowano słuchawkę prysznicową, jest nowa a na dodatek działająca terma, nad dziurą w podłodze, która służy wiecie do czego pojawił się metalowy „narciarz” i nawet stary agregat został zastąpiony cywilizowanym podłączeniem do sieci elektrycznej. Ale i tak to miejsce zachowało swój specyficzny urok. Natychmiast po naszym przybyciu miła właścicielka podała wszystkim mocną kawę po turecku a jej mąż kieliszki wypełnione rakiją. Po niespełna godzinie pojawił busik i półki w kawiarni zapełniły się wszelakim dobrem w płynie. Wieczór upłynął bardzo miło w towarzystwie gospodarzy oraz domowego wina. A już następnego dnia czekało na nas pierwsze zwiedzanie i nareszcie trochę spaceru, co po kilku dniach spędzonych w samochodzie ucieszyło wszystkich.W Theth zaparkowaliśmy pod starym kościołem i nagle jak spod ziemi pojawiło się kilku miejscowych przewodników w postaci miejscowej młodzieży, którzy płynna angielszczyzną zaoferowali nam swoje usługi. Tutaj też zrozumiano, że przyszłość leży w turystyce. Kiedyś aby zwiedzić Theth należało szukać we wsi osób posiadających klucze np. do kościoła czy kulli. Teraz za niewielka opłatą zaprowadzono nas wszędzie. I tak rozpoczynając od kościółka z 1892r zwiedziliśmy muzeum etnograficzne i chociaż nazwa muzeum jest dużą przesadą widać, że mieszkańcy bardzo starali się urządzić wnętrze umieszczając tu chyba wszystkie posiadane przez siebie starocie.

albania_2014_85

Następnie mieliśmy okazję obejrzeć najciekawszy z tutejszych zabytków jakim jest Kulla e Ngujimit czyli wieża odosobnienia. Budowle te były niegdyś bardzo popularne i często zdarzało się, że prawie każda rodzina posiadała w takowej swojego lokatora. Jest to związane z funkcjonującym (podobno do dzisiaj chociaż się o tym rzadko mówi a w czasach Hodży było to nawet zakazane) w Kanun – prawie gór, prawem do krwawej zemsty. Mężczyźni zagrożeni zemstą innej rodziny za wyrządzone jej krzywdy mniejszej lub większej wagi chronili się w takiej kamiennej wieży. I w tej solidnej wyposażonej tylko w małe umożliwiające obserwację terenu i ewentualny ostrzał okienka spędzali praktycznie resztę swojego życia nie robiąc dosłownie nic. Ponieważ zemsta dotyczyła tylko mężczyzn a nie mogli oni bezpiecznie opuścić swojego schronienia wszelkie domowe obowiązki nawet te męskie spadały na małżonkę takiego delikwenta. Nasi panowie nie ukrywali, że takie rozwiązanie podziału obowiązków bardzo im się podoba ale spiorunowani kilkoma wymownymi spojrzeniami swoich połowic szybko powstrzymali się od dalszych komentarzy.

albania_2014_95

Po wrażeniach kulturalnych przyszedł czas na wycieczkę krajoznawczą. Przewodnik poprowadził na stromą kozią ścieżką w kierunku wodospadu Grunas. I chociaż było ciężko i nieraz po drodze się zasapaliśmy to widok jaki zobaczyliśmy u celu był zapierający dech w piersiach. Wodospad spada z wysokości 30 metrów lodowatą kaskadą wprost do niecki wypełnionej błękitna wodą. Pęd powietrza wytwarzany przez uderzającą wodę jest tak silny, że naprawdę ciężko utrzymać równowagę stojąc na kamieniach oddalonych zaledwie około 5 metrów. Zatrzymaliśmy się tam dłuższą chwilę i napawaliśmy się widokiem tego niezwykłego dzieła matki natury. Niektórzy zdecydowali się nawet na szybką kąpiel (dłuższej się nie dało ponieważ woda była naprawdę lodowata). Niedaleko wodospadu można też podziwiać głęboki wąwóz. Stojąc na drewnianym mostku można się nabawić naprawdę porządnych zawrotów głowy patrząc w 40 metrową otchłań pomiędzy pionowymi wyrzeźbionymi przez wodę ścianami, na której końcu widać granatową wstęgę rzeki. Wrażenie potęguje fakt, że mostek przerzucono w najwęższym chyba miejscu wąwozu i odległość między ścianami to zaledwie kilkanaście metrów. Kiedy po tej kilkugodzinne w sumie wycieczce dotarliśmy zmęczeni do samochodów postanowiliśmy nie podejmować tego dnia nawet próby przejazdu z Theth do Szokoderu. Zadawaliśmy sobie sprawę, że jest on o wiele trudniejszy niż trasa, którą tutaj przyjechaliśmy i potrzebujemy na to więcej sił i czasu. Uspokojeni myślą, że nie musimy się nigdzie spieszyć postanowiliśmy coś zjeść. Zagadnięty o restaurację (lub coś w tym stylu) nasz młodociany przewodnik wskazał nam znajdujący się nieopodal dom. Pomimo iż obsługa oprócz znajdujących się w lodówce napojów nie była w ogóle przygotowana na przyjęcie gości a już na pewno głodnych, albańska gościnność zadziałała w pełnym tego słowa znaczeniu. Pani pobiegła gdzieś po ziemniaki i kiełbaski a Pan zaczął przygotowywać sałatki. Patrząc na tempo krojenia warzyw, my zawodowe gospodynie domowe niemalże rzuciłyśmy się do pomocy. Powstrzymało nas tylko przypuszczenie, że wyręczenie go mogłoby stanowić jakiegoś rodzaju ujmę na honorze więc pozostało nam tylko cierpliwie czekać. Jedzenie było wspaniałe, co prawda Pan pomylił się i podał nam o dwie porcje za dużo ale i te szybko podzieliliśmy między siebie i zniknęły jak kamfora. I tutaj wyszło jak bardzo my „cywilizowane mieszczuchy”, zakręceni pędem życia przyzwyczailiśmy się do mrożonek. Wszyscy zachwycali się smakiem frytek usmażonych z prawdziwych świeżych ziemniaków. Najedzeni, pełni wrażeń minionego dnia wyruszyliśmy na poszukiwanie jakiego fajnego miejsca na nocleg. Niestety po drodze trochę nasz nastrój przygasł na widok krzyża postawionego na pamiątkę czeskiego motocyklisty, który zginą zaraz za Theth właśnie w tym roku, a o którym opowiadano nam we wsi. Przejazd przez Góry Przeklęte obfituje w tego typu widoki, są to nawet dosyć duże tablice zawierające po kilkanaście nazwisk, ale z reguły są starsze i dlatego nie robią aż takiego wrażenia, dodatkowo Czech to przecież bliski sąsiad. To przypomniało nam jak zdradliwe potrafią być te drogi i na pewno uczuliło nas aby następnego dnia zbytnio nie szarżować. Miejsce na nocleg znaleźliśmy dosyć szybko. Super, dużo trawy nad samym strumieniem oddzielone od drogi krzaczkami.

albania_2014_103

Po jakimś czasie od rozbicia obozowiska pojawił się u nas miejscowy staruszek. Postał popatrzył i poszedł i nawet się zastanawialiśmy czy przypadkiem nie zajęliśmy jakiejś łączki, na której wypasa swoja trzódkę. Sprawa wyjaśniła się chwilę później kiedy wrócił z wnukiem i okazało się, że nocujemy w okolicy kaskad i jednego ze źródeł Syri i Kalter czyli po naszemu Niebieskiego Oka. Zachęceni umówiliśmy się z nim na następny dzień wcześnie rano na obejrzenie tych atrakcji. Co prawda nie wszyscy dokonali heroicznego wysiłku wstania o 7 rano ale bohaterowie poranka nie żałowali wycieczki. Niestety ze względu na świadomość czekającej nas tego dnia drogi i limitu czasu nie udało nam się dotrzeć do źródła, ale obejrzenie kaskad spływających pomiędzy wydrążonymi siłą wody kamieniami był wart drobnego niewyspania. Wrażenie niesamowite. Gładkie, wyszlifowane wodą skały jak ogromne otoczaki i płynąca przypominającymi mrówcze korytarze woda spadająca kaskadami w dól. Naprawdę trudno to opisać.

Droga z Theth do Szkoderu to chyba najtrudniejszy odcinek jaki pokonaliśmy podczas tej wyprawy. Dopiero w 1939r. zbudowano tutaj drogę łączącą te dwa punkty i do dzisiaj funkcjonuje ona w stanie podstawowym. Jest naprawdę bardzo wąsko i tylko w niektórych miejscach posiada niskie, mocno już nadwyrężone zębem czasu betonowe zabezpieczenia. Tego dnia odbywał się tutaj wyjątkowo natężony ruch. Z przeciwnej strony w małych grupkach jechała zorganizowana przez włoski klub off road wyprawa ponad 40 samochodów i co kilka kilometrów byliśmy zmuszeni do ryzykownego mijania po kilka pojazdów. Samochody trzeba było dosłownie wklejać w skalną ścianę i nie ważne było kto z której strony jedzie, po prostu ten kto wcześniej zauważył „przeciwnika” i miał trochę więcej miejsca przytulał się do ściany. A od strony przepaści… no cóż koła o centymetry mijały krawędź i chociaż błękit rzeki w dole mógłby zachęcać do kąpieli to świadomość kilkusetmetrowej odległości w pionie wzmagała naszą czujność. Mijanie się dodatkowo utrudniał fakt, że akurat w tym miejscu, na tej drodze, co kilkaset metrów na samym brzegu porozstawiano ule, miejsce na hodowlę pszczół naprawdę fantastyczne. Staraliśmy się ich nie postrącać. Jednocześnie była to chyba najbardziej malownicza droga pokazująca piękno i surowość tych gór. Widać tutaj jak ogromne siły musiały działać podczas wypiętrzania się tych pasm. Chyba tylko profesjonalny geolog byłby w stanie opisać ten krajobraz. Ale dla nas laików najbardziej chyba trafnym porównaniem byłby ogromny krzywy wielowarstwowy tort stworzony przez szalonego cukiernika, zamordowany tępmy nożem. Kiedy już udało nam się zjechać na dół wszyscy byli tak zmęczeni, że jednogłośnie zarządziliśmy przerwę nad rzeką. Szybka kawa i przekąska oraz kąpiel postawiła nas na nogi i dopiero wtedy ruszyliśmy w dalszą drogę. W Szkodrze uzupełniliśmy zapasy i gnani marzeniem o noclegu na plaży skręciliśmy w kierunku górzystego półwyspu Rodonit. Niestety nie było nam dane rozbić tego wieczoru obozowiska na piasku. Wszelkie znane nam zjazdy na plażę zniknęły, zabrała je spływająca woda, a i tak wąskie plaże zabrało morze. Ponieważ zrobiło się ciemno i szukanie innej plaży całą kolumną samochodów mijało się z celem, obozowisko zostało założone na trawiastym wzniesieniu. Podróżnicy pod opieką jednego z organizatorów szykowali się do noclegu ale druga załoga postanowiła jednak rozejrzeć się po okolicy i po pół godzinie jazdy ledwo widoczną drogą przez zarośla i przypadkowemu spotkaniu rybaków wracających z połowem plaża została odnaleziona.

albania_2014_109

Ponieważ i tak na rano zaplanowaliśmy zwiedzanie średniowiecznego kościoła Skanderberga oraz twierdzy Rodonit znajdujących się na końcu półwyspu, umówiliśmy się tam telefonicznie z resztą na spotkanie a potem powrót na znalezioną cudem plażę. Jeszcze kilka lat temu rodonickie plaże były nie zagospodarowane i dzikie a miejsce to słynęło z ogromnych ilości śmieci przypływających do zatoki wraz z prądem morskim. Teraz jednak widać było, że miejscowi zaczynają rozumieć korzyści płynące z odwiedzin turystów. Pojawiły się leżaki i parasole, co prawda nie nowe i sądząc po napisach skupowane gdzieś z włoskich kurortów ale za to poustawiane ładnie w rządkach jak na elegancką plażę przystało. Przy plaży zbudowano też małe knajpki zbite z przypadkowych desek. Przypadkowe są również meble oraz zastawa stołowa a warunki przygotowywania posiłków tak spartańskie, że panie z naszego Sanepidu dostałyby natychmiastowego zawału. Ale za to można tam zjeść najsmaczniejszą na wybrzeżu rybę, którą osobiście można sobie wybrać ze stojącej na zapleczu lodówki. Oczywiście zanim zjechaliśmy na plażę i rozstawiliśmy nasze mobilne domki grzecznie spytaliśmy o pozwolenie i wskazanie miejsca gdzie nie będziemy nikomu przeszkadzać. Zmęczeni górskimi przygodami przegłosowaliśmy pozostanie w tym miejscu na cały następny dzień. Cudownie jest zasypiać słuchając szumu fal i …. odgłosów urządzonej na plaży albańskiej fiesty. Dzień upłynął nam na odpoczywaniu, spacerach oraz walce przy pomocy łopat z podchodzącym pod samochody przypływem. Na szczęście wykopane rowy i wały ochroniły nas przed morską podróżą. Chociaż woda uparcie niszczyła efekty naszej ciężkiej pracy, zwyciężyliśmy. Wypoczęci, lekko już liźnięci słoneczkiem opuściliśmy Rodonit i ruszyliśmy dalej tym razem poznawać historyczne miejsce czyli miasto Kruja. Na zwiedzanie Kruji należy poświęcić trochę czasu. Znajduje się tutaj rodzinna twierdza albańskiego bohatera narodowego Jerzego Kastrioty zwanego Skanderbegiem oraz poświęcone mu imponujące muzeum, którego budynek zaprojektowała córka Envera Hodży. Mieliśmy szczęście ponieważ muzeum akurat zwiedzała polska wycieczka z przewodnikiem i dzięki temu nasza wiedza o historii Albanii znacznie się poszerzyła. Ale najwięcej chyba czasu zajęło nam buszowanie pomiędzy straganami w uliczce bazarowej.

albania_2014_115

Oprócz wszechobecnych magnesów na lodówkę i innych tego typu pamiątek można tutaj znaleźć prawdziwe rękodzieło w postaci kolorowych bieżników, dywaników, chust, skarpet a także obowiązkowych regionalnych filcowych kapci i czapek. A dla kobiet piękne wyroby ze srebra. Była to też okazja do zjedzenia tradycyjnych potraw bo przecież należy się pokrzepić przed podróżą. Bogaci w wiedzę historyczną, pamiątki i wrażenia kulinarne udaliśmy się dalej aby po uzupełnieniu zapasów w Durres zanocować na terenie Parku Narodowego obejmującego rezerwat ptaków. Co prawda miejsca gniazdowania rzadkich gatunków pelikanów i kormoranów z wiadomych względów są ogrodzone i nie można tam obozować ale na mierzei oddzielającej lagunę Karavastase od morza jest piękna, szeroka piaszczysta plaża. I tam właśnie spędziliśmy kolejną noc. Tutaj także zaczęła się mocno rozwijać turystyka, oprócz leżaczków postawiono nawet kosze na śmieci a rano ze zdumieniem zauważyliśmy ekipę sprzątającą pozostawione przez przypływ śmieciowe skarby. Co prawda teren sprzątania jest ściśle ograniczony do miejsca gdzie stoi ostatni w rzędzie leżak ale dobre i to. Tym samym można powiedzieć z czystym sumieniem, że zła sława zaśmieconej Albanii to już przeszłość. Tej nocy co prawda przypływ nie próbował nas zmyć ale matka natura i tak dała nam znać o sobie nękając nas podnoszącym tumany piasku wiatrem. Schowani za samochodami musieliśmy szybko zjeść kolację aby nie spożyć dodatkowo nadprogramowych mikroelementów. Mimo takich drobnych niedogodności w postaci wciskającego się wszędzie piasku noclegi na plażach mają swój niepowtarzalny urok.

albania_2014_123

A rano, wszelkie wieczorne niedogodności poszły w zapomnienie kiedy na plaży pojawił się miły Pan na motorowerku z przyczepioną lodówką z napisem AKULLORE. Lody na śniadanie to chyba spełnienie jednego z najważniejszych marzeń z dzieciństwa. Ale nie była to jeszcze ta plaża, na którą czekaliśmy. Adriatycka część wybrzeża ze względu na piaszczyste plaże i dno nie jest tak piękna jak wybrzeże nad Morzem Jońskim a od niego dzieliła nas już tylko przełęcz Llogara za półwyspem Karaburun. Ale po kolei, przecież po drodze czekały nas jeszcze inne atrakcje. Następnym punktem naszej podróży były ruiny miasta Apollonia, kiedyś ważnego miasta portowego. Ale morze cofnęło się i miasto podupadło a w końcu zostało zupełnie zapomniane. Na ruiny natrafiono przez przypadek dopiero w 1916r. Nie wyglądają szczególnie imponująco ponieważ większość budowli nie zachowała się. Prawdopodobnie część materiału została użyta przez okolicznych mieszkańców do budowy zupełnie innego typu architektury, ale warto tam zajrzeć. Jadąc dalej wzdłuż wybrzeża minęliśmy ostatnie większe miasto nad Adriatykiem jakim jest Wlora. Ma ona szczególne znaczenie dla Albańczyków ponieważ to właśnie tutaj w 1912r. proklamowano niepodległość i ustanowiono nową stolicę. Znający historię Albanii wiedzą, że cofając się nawet do wieków przed naszą erą kraj ten miał problemy z niepodległością i dopiero po II Wojnie Światowej tak naprawę zaistniał formalnie na mapie świata. Dlatego symbole niepodległościowe są dla Albańczyków tak bardzo ważne. Droga za Wlorą zaczyna się wspinać ponad Karaburun i można z góry podziwiać Zatokę Wlorską, która stanowi umowną granicę pomiędzy morzami. Niedaleko za miastem można zobaczyć bazę okrętów podwodnych. Jest to jedna z baz, w której stacjonowały rosyjskie łodzie podwodne, których Hodża nie zwrócił kiedy nagle przestał przyjaźnić się ze Związkiem Radzieckim. Podjazd na przełęcz jest bardzo stromy i dobrze jest zwracać uwagę na wszelkie kontrolki dotyczące temperatury w samochodzie, szczególnie kiedy jest tak upalnie. Przy drodze stało wiele studzących się po udarze cieplnym pojazdów. Z pewną dozą ostrożności ale uparcie parliśmy pod górę wiedząc, że czeka nas obiad na zawieszonym nad przepaścią tarasie restauracji. Widok zawrotny ale wiało strasznie więc pomimo szczerych chęci zjedliśmy w środku. Na przełęczy warto zatrzymać się przy jednym z przydrożnych straganów i kupić prawdziwą pyszną oliwę, domowy dżem figowy lub miód. Widok za przełęczą jest zupełnie inny, wybrzeże jońskie jest kamieniste a morze bardziej błękitne. Z góry już widzieliśmy drogę, która zaprowadzi nas na naszą dziką plażę. Długa i szeroka, bielące się w słońcu kamienie, lazurowa woda, żadnych śmieci, żadnych wodorostów, tylko kilka małych rybek umykających pod stopami, i prawie pusto. Na horyzoncie widać brzegi greckiej Korfu.

albania_2014_140

Cudownie, znaleźliśmy się w raju, brakowało tylko palm. Sprawdziliśmy wieczorem dalszy plan wyprawy i z radością stwierdziliśmy, że możemy sobie spokojnie poplażować i opuścić to piękne miejsce następnego dnia dopiero popołudniu. Chwilę wyjazdu odwlekaliśmy prawie do ostatniej chwili. I już spakowani i przygotowani a jednak może jeszcze na chwileczkę chociaż zanurzyć się w kryształowej wodzie. Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy. `Rozpoczęliśmy naszą podróż przez miasteczka i gaje oliwne Riwiery Albańskiej. Niewiele w sumie kilometrów do przejechania ale zabudowa w typowo południowym stylu i wąskie uliczki nie pozwalała na szybsza jazdę. Nic straconego. Mogliśmy poddać się panującemu tu nastrojowi. Nikt się nigdzie nie śpieszy, ludzie spacerują lub w przytulnych kawiarenkach popijają godzinami kawę za kawą i rozmawiają o niczym. Szkoda, że my mieszczuchy z europejskich metropolii zatraciliśmy gdzieś ten wewnętrzny spokój. I te niewielkie przycupnięte na zboczach śliczne domki z obrośniętymi winem pergolami dającymi kojący cień w upalne dni. A może by tak na emeryturę przenieść się do takiego miasteczka? I te gaje a właściwie całe lasy oliwne…. No cóż pomarzyć można.

albania_2014_3

W Porto Palermo zwiedziliśmy twierdzę Ali Paszy wybudowaną na wysuniętym w morze cyplu. Ali Pasza to podobnie jak Skanderbeg jedna z ważniejszych postaci historycznych związanych z zachowaniem tożsamości narodowej Albańczyków w czasie tureckiej okupacji. No a skoro riwiera to zatrzymaliśmy się także w największym turystycznym mieście jakim niewątpliwie jest Saranda. Nie ustępuje ona w niczym bardziej preferowanym przez polskich turystów miastom nadmorskim w Hiszpanii czy we Włoszech. I tak dotarliśmy prawie pod grecką granicę gdzie znaleźliśmy mały przytulny kemping a po spędzonej tam nocy czekała nas magiczna podróż w czasie. Butrint to najbardziej znane i największe stanowisko archeologiczne w Albanii a jego zabytki to 2500 lat historii. Podobno miasto zostało założone przez uciekinierów spod Troi i nawet Wergiliusz umieścił je w swojej „Eneidzie”. Założone jeszcze w czasach iliryjskich przechodziło później z rąk do rąk. Panowali tu Grecy, Rzymianie, Bizantyjczycy, Wenecjanie. Próbowali je podbić Wandalowie, Ostrogoci, Słowianie, Turcy a nawet wojska napoleońskie, którym zresztą się to udało. Mieścił się tutaj także ważnych ośrodek chrześcijaństwa a już V wieku ustanowiono biskupstwo.

albania_2014_11

Spacerując po Butrincie naprawdę czuje się powiew wielkiej historii. Niestety nadszedł czas aby pożegnać się z morzem i zacząć powoli zawracać. Skierowaliśmy się więc w głąb lądu. Ponieważ w okolicach Theth nie zdążyliśmy obejrzeć źródła Siri i Kalter (Blue Eye) mieliśmy teraz okazję to nadrobić. Źródło rzeki Bistrita wygląda jak błękitne wodne oko o średnicy ok 10 m. Jego źrenica to głęboka na ok 50 m. grota, z której bije krystaliczna woda. Legenda mówi, że źródło powstało z oka smoka zabitego przez okolicznych mieszkańców. Porywał dziewice więc chyba mu się należało. Nad błękitną wodą zjedliśmy ostatni tradycyjny posiłek, rybka prosto z rzeki była pyszna i pewnie nie raz zatęsknimy za takim jedzeniem. Ostatni przystanek na trasie to Gjirokastra, której powstanie datuje się na okres iliryjski. Miasto tysiąca schodów, grafitowych kamiennych domów, miasto muzeum, twierdza Ali Paszy i … rodzinne miasto Envera Hodży. Stara czyli najpiękniejsza część to właśnie wspomniane już kamienne domy zbudowane na zboczu wzgórza, nad którymi króluje twierdza. Uliczki i podjazd do fortecy są strome i dotarcie do niej wymaga trochę kondycji. Ale w nagrodę z jej szczytu można podziwiać piękną panoramę miasta. Mieści się tam muzeum broni a od przewodnika można się dowiedzieć wielu ciekawych faktów dotyczących okresu I i II wojny światowej. Mieściło się tutaj także więzienie a cele są udostępnione dla zwiedzających. Co ciekawe znajduje się tutaj także mocno już zdezelowany wrak amerykańskiego samolotu, który w 1957r. naruszył przestrzeń powietrzną Albanii i został zmuszony do lądowania. Ówczesne władze były bardzo dumne ze zdobytego w ten sposób trofeum. I na tym kończy się nasza wyprawa, czas wracać do domu. Mirupafshim Shqiperia! Z brzydkiej żaby odczarowaliśmy księżniczkę.